poniedziałek, 31 stycznia 2011

Więcej szkiców. Oto ci, na których widok drżą nam kolana, ci którzy dmuchają w twarz dymem z kubańskich cygar, oto szwarc-charaktery:

Streńdżer


Biznesmen


niedziela, 16 stycznia 2011

Miedziany Ptak brnie do przodu. Oto parę szkiców bohaterów:

Miedziany Ptak



 Miedzianowłosa piękność

Tak, córki gangsterów zawsze są seksi, ale jest na to wytłumaczenie.
Gangsterzy wybierają najpiękniejsze kobiety, a te z kolei rodzą im piękne dzieci :)


wtorek, 11 stycznia 2011

    Miedziany Ptak

   Biały van zatrzymał się na obszernym placu przed barem „Fooly Spike” i wysiadła z niego. Bogini świata, wszechświata, nawet tych rejonów ukrytych za Czarnymi Dziurami. Ona, śliczna, bladolica, lśniąca soczystą miedzią swych włosów. Postawiła swą zgrabną delikatną stópkę, odzianą w czerwony bucik, na brudnym brzydkim, nagim asfalcie. Jej zgrabne ciało o dziwo utrzymała się na jeszcze bardziej zgrabnych i jakże szczupłych, podobnych do szczudeł bladych nóżkach. Natychmiast wiatr popieścił jej długie włosy a on już wiedział, że zapach rozwiany z kosmyków falistych włosów był słodki niczym lizak, który otrzymywał od swojej babci co sobotę, gdy był małym chłopcem. Była piękna, nieco skromna i nieśmiała. A jej długie nogi i tak były ukryte pod jeansami, a jej talię przysłaniał obszerny tiszyrt. Jej śmieszne czerwone buciki nie wydawały z siebie charakterystycznego dla kobiety stukotu niszczejących fleczków obcasów. Jej buciki nie miały obcasów, a ona wcale nie podkreślała swej urody strojem. Nawet nie miała mejkapu. Miała urocze piegi na nosie i zielone oczy. Stał bardzo daleko, ale wiedział, że tak było. Szklanka z sokiem pomarańczowym wypadła mu z rąk i odbiła się od buta, przechodzącego obok biznesmana. Kiedy ponownie zawisła w przestrzeni, postanowiła upaść i rozbić się na tym samym nagim i brudnym asfalcie, po którym stąpała niebiańska, nieskażona istota. Biznesmen zaświecił morderczymi oczami zza ciemnych okularów, które doszczętnie i tak ukrywały owe nienawistne światełko. „Odskoczyłem na bok, żeby uniknąć śmiertelnej kary z rąk tego gburowatego faceta w czerni” – tłumaczył nasz główny bohater. A więc odskoczył, ale kary i tak nie uniknął. Dostał z pięści w nos, w wyniku czego opuścił również swą drogocenną teczkę. Teczka upadła na ten sam i ten sam nagi i brudny asfalt. Z jej wnętrza wydobyły się również drogocenne prace bohatera. Prace zawisły w przestrzeni nieco dłużej niż szklanka, pofrunęły i upadły na ten sam i ten sam, i ten sam nagi i brudny asfalt. Wizerunek super bohatera stworzonego na płaskiej powierzchni przetworzonego drewna (czyt. papieru) zaparkował przed stopami tej jakże uroczej, a w rzeczywistości nieco dziwnej urody, a nawet bardzo dziwnej dla przeciętnego obywatela, zważając uwagę na jej potargane i wcale nie lśniące włosy, oczywiście nie wspominając już o samym kształcie fryzury, oraz na jej nieschludny ubiór, ale jak powszechnie wiadomo każdy ma swoje gusta i guściki. Wracając do wyrobu z przetworzonego drewna oraz bazgrołów na jego powierzchni, wiedzmy, że super bohater przedstawiony na ów wyrobie był przystojny i doskonały niczym jego wyimaginowana muza, która czysta, czy nieczysta, piękna, czy brzydka stąpała na tym samym i tym samym, i tym samym, i tym samym nagim i brudnym asfalcie. Niewiasta spojrzała na przystojne bazgroły i zachichotała. Bohater zamknął oczy, pogrzebał nieco w głowie i zagiął czasoprzestrzeń, łamiąc i sklejając czyste fakty.

       Biały van zatrzymał się na obszernym placu przed barem „Fooly Spike” i wysiadła z niego. Bogini świata i wszechświata. Ona, śliczna, bladolica, lśniąca soczystą miedzią swych włosów. Postawiła swą zgrabną delikatną stópkę, odzianą w czerwony bucik, na brudnym brzydkim, nagim asfalcie. Jej zgrabne ciało harmonijnie łączyło się z również zgrabnymi, długimi nogami. Natychmiast wiatr popieścił jej długie włosy a on już wiedział, że zapach rozwiany z kosmyków falistych włosów był słodki niczym lizak, który otrzymywał od swojej babci co sobotę, gdy był małym chłopcem. Była niezwykle piękna i kobieca. A jej długie nogi ledwo przysłonięte króciutką i zwiewną spódniczką stanowiły nieuchwytne trofeum dla każdego mężczyzny. Wcięcie w tali podkreśliła obcisłą bluzką, ze skromnym dekoltem, by nie kusić zbyt intensywnie nieznanego jej losu. Całą swą sylwetkę opierała na cieniutkim obcasie jej czerwonych butów, wydających z siebie charakterystyczne stuk, stuk przy każdym  jej  wdzięcznym kroczku. Nie musiała ukrywać swej twarzy za mejkapem a mimo to uczyniła to niezwykle delikatnie, by tylko jeszcze bardziej wydobyć z siebie nieprzeciętą urodę. Miała urocze piegi na nosie i zielone oczy. Stał bardzo daleko, ale wiedział, że tak było. Zawartość jego szklanki wylała się,  gdy przechodzący obok biznesmen w czarnym garniturze szturchnął go z ramienia w ramię. Pomarańczowy sok pobrudził białą koszulę biznesmena, a on już wiedział, że ten obcy mężczyzna parzy na niego nienawistnym spojrzeniem zza ciemnych okularów.  „Odskoczyłem na bok, żeby uniknąć śmiertelnej kary z rąk tego gburowatego faceta w czerni” – tłumaczył nasz główny bohater. A więc odskoczył, tym samym uniknął ciosu biznesmena. Potężny mężczyzna wielkości King Konga zwalił się z ogromnym hukiem na ten sam nagi i brudny asfalt. Kobieta zachichotała i zatrzepotała  swą lśniąca, miedzianą  grzywą. Zapach cukierkowych lat znów zawitał w nozdrzach bohatera. Wdzięcznym kroczkiem podeszła do niego i go pocałowała. Całowała go i całowała bezgranicznie. Stereotyp anielskiej piękności z anielską skromnością diabli wzięli. Znów poszperał, zagiął to, co chciał, łamiąc i sklejając poszczególne części.

       Biały van zatrzymał się na obszernym placu przed barem „Fooly Spike” i wysiadła z niego. Bogini świata i wszechświata. Ona, śliczna, bladolica, lśniąca soczystą miedzią swych włosów. Postawiła swą zgrabną delikatną stópkę, odzianą w czerwony bucik, na brudnym brzydkim, nagim asfalcie. Jej zgrabne ciało harmonijnie łączyło się z również zgrabnymi, długimi nogami. Natychmiast wiatr popieścił jej długie włosy a on już wiedział, że zapach rozwiany z kosmyków falistych włosów był słodki niczym lizak, który otrzymywał od swojej babci co sobotę, gdy był małym chłopcem. Była niezwykle piękna i dziewczęca, a przy tym skromna i nieśmiała. A jej długie nogi i tak były ukryte pod jeansami, a jej talię przysłaniała luźna bluzka ze skromnym dekoltem, by nie kusić zbyt intensywnie nieznanego jej losu. Jej śmieszne czerwone buciki nie wydawały z siebie charakterystycznego dla kobiety stukotu niszczejących fleczków obcasów. Jej buciki nie miały obcasów, a ona wcale nie podkreślała swej urody strojem. Nawet nie miała mejkapu. Miała urocze piegi na nosie i zielone oczy. Stał bardzo daleko, ale wiedział, że tak było. Potężny biznesmen w czarnym garniturze przeszedł obok niego, a on odsunął się nieco mu z drogi, wylewając przy tym łyk soku pomarańczowego na wypastowany but nieznajomego. „Odskoczyłem na bok, żeby uniknąć śmiertelnej kary z rąk tego gburowatego faceta w czerni” – tłumaczył nasz główny bohater. A więc odskoczył, tym samym uniknął ciosu biznesmena. Mężczyzna wielkości King Konga zachwiał się niebezpiecznie. Pochylił się nad tym samym nagim i brudnym asfaltem, zawisnął przez chwilę w przestrzeni, po czym wrócił znów do pionu. Bohater poklepał go nonszalancko po plecach, a śliczna dziewczyna zachichotała, kiedy zdezorientowany biznesmen przekroczył próg baru. Bohater odgarnął czerwony kosmyk włosów z twarzy i swobodnym krokiem podszedł do swej piękności, stojącej przed vanem na tym samym i tym samym nagim i brudnym asfalcie. Obdarował jej usta krótkim i namiętnym pocałunkiem. Jej usta smakowały niczym malina grzejąca się na letnim słońcu. Tak, była słodka. Jej policzki zaróżowiły się również na malinowo, kiedy on spojrzał w jej zielone oczy. Biały van stał pusty. Bohater jednym kiwnięciem głowy zaprosił ją do środka. Teraz ona nie mogła się oprzeć jego bursztynowym oczom. Jak zahipnotyzowana weszła do vana z przyciemnionymi szybami.  Jej nieśmiałość i godność kazały mówić „nie!”, ale dobrze wiedziała, że tego właśnie pragnie. Więc kiedy parę razy powtórzyła owe „nie” dla czystej zasady, bez kolejnych już sprzeciwów oddała się bohaterowi. Kochali się, a on z każdą sekundą, z każdym spojrzeniem, z każdym dotykiem odbierał jej słodką niewinność, a ona z każdą sekundą, z każdym jego spojrzeniem, z każdym jego dotykiem oddawała mu z nieukrywaną lubieżnością tą właśnie niewinność. I stała się winna, a on był temu winien. Później krzyczała już tylko „tak!”. Jeszcze jeden pocałunek dla zakończenia sprawy.
     On z malinowym uśmiechem otwiera drzwi vana. Ona z malinowym uśmiechem go żegna. Tak, spotkają się jeszcze. On odwraca od niej wzrok. Nabiera w płuca świeżego powietrza. BANG!! Rozległ się strzał. Zarobił kulkę, wiedział o tym, dziwne, że w ogóle zdążył się zorientować. A co teraz? Śmierć?? Koniec bohatera? Leżał, a pod opuszkami palców czuł ten sam i ten sam, i ten sam nagi i brudny asfalt. Czuł go także w ustach. Parę ziarenek piachu przygryzł zębami. Żyje?? Lewa strona czaszki okropnie go bolała. Bolała?? Mało powiedziane. Powoli podniósł ociężałą rękę i przyłożył ją do twarzy. I tak przez chwilę pozostała, przylepiona dziwnym klejem do jego skóry. W końcu uniósł ją ponownie i pomachał nią bezsensownie przed oczami. Maliny. Malinowy kolor zdobił jego dłoń. Przyłożył palec do ust. Nie, to nie były maliny. Metaliczny posmak… krew!! Tak, przeważnie jak ktoś zostaje zastrzelony to krwawi. Tylko dlaczego żyje? Dotknął miejsca między skronią a uchem, tam gdzie go bolało najbardziej. Tkwiło w nim coś dziwnego, coś co z całą pewnością nie należało do jego ciała. Nie mógł tego wyjąć. Cholernie bolało i za żadne kurwa skarby to coś nie chciało się ruszyć z jego prywatnej czaszki. No kurwa, no przecież to jego czaszka, a więc niech to pieprzone COŚ spierdala w podskokach!! No i nic. Kurwa nic!! Co ma zrobić? Wypadałoby w końcu spróbować wstać, bo jeszcze coś po nim przejedzie. Podparł się dłońmi o ten sam i ten sam, i ten sam, i ten sam nagi i cholernie brudny asfalt i podciągnął się do góry. Jedna nóżka, druga nóżka, okej stoi. Oho ciemność widzi! Nie, dalej stoi. Biały van opuścił obszerny plac przed barem „Fooly Spike”. Jego malinowa piękność przepadła. Został on sam i malinowa kałuża pod stopami.  Wszedł do baru niepewnym, chwiejnym krokiem. Trzech klientów na krzyż popatrzyło na niego jak na wariata. Podszedł do barmana.
-Widziałeś się w lustrze?!- zapytał facet zza baru, zanim bohater zdążył cokolwiek powiedzieć.
- Chciałbym.
Dostał lusterko. Teraz mógł  w końcu przyjrzeć się temu czemuś, temu kurwa czemuś, co nie chciało spierdolić. Było to metaliczne, zimne, chociaż zagrzane przez organizm. Ten metaliczny pocisk z satysfakcją zerkał również w lustro. Nie! Tak być nie może!! To COŚ nie może z NIEGO kpić!
     Biznesmen z pomarańczową plamą zaproponował fachowca od tego rodzaju przypadłości. Okej, dlaczego nie? Niech przybywa i usuwa to co trzeba, to co niechciane, to co z niego kpi, z niego, głównego bohatera. Z ciałem kpiącym i obcym udał się na zaplecze. Tam miał odczekać i nie odstraszać klientów. Czekał.
     Biały van podjechał pod bar. TEN van.  Podszedł do okna, spodziewając się, że ujrzy ją. Nie tym razem. Paru facetów w czarnych garniturach wyszło z samochodu. Na samym końcu ujawnił się on, mężczyzna z wiecznym grymasem na twarzy, z opadającą prawą powieką, z głęboko żłobionymi zmarszczkami, z żółtymi zębami zagryzającymi kubańskie cygaro (oni zawsze takie palą), przyodziany w czerwony garnitur z białym krawatem. Mężczyźni weszli do pubu. Coś się przewróciło, zapewne krzesło. Klamka się przekrzywiła. Czerwony streńdżer wychylił się zza drzwi.
- Nigdy więcej nie będziesz już pierdolił mojej córki- oznajmił, a jego powieka opadła jeszcze bardziej. Widząc to, co widział przed oczami - rodziciela kpiących pocisków, nasz bohater nie miał wyjścia. Musiał uciekać. Streńdżer nacisnął na spust, bohater zrobił śmiały skok w tył i wypadł przez okno, tak jak to robią w amerykańskich filmach sensacyjnych. Otrząsnął się nieco i kontynuował ucieczkę. Przebiegł przez ten sam i ten sam, i ten sam, i ten sam, i ten sam nagi i kurewsko brudny asfalt. Biegł, biegł, ale nie sam. Za nim biegło jeszcze więcej czarnych dziwolągów. Biegł, biegł, biegł, biegł, biegł, biegł, biegł…
     Dobiegł gdzieś na jakąś polanę, łąkę, ziemię z chaszczami. Miał dosyć biegu. Chciałby polecieć. Rozwinął swe skrzydła i leciał. Nie, nie poleciał. Nie miał skrzydeł.
…Miedziany Ptak nie odleciał…
Witam wszystkie dusze czyste i nieczyste na moim nowym blogu!! Ha! A co tutaj się będzie działo? O tym sam/a musisz się przekonać. Odwiedzaj mnie często...chociaż może nie tak często, bo miewam małe przerwy w pisaniu blogów. A więc miłej zabawy, viel spass, baucoup du plasir (czy jakoś tak)...itd. itd...